Strona:Booker T. Washington - Autobiografia Murzyna.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

dzenia poszedłem na plantacyę, położoną opodal od miasta, w odwiedziny do jej mieszkańców. Pojęcia ich o tem, jak przepędzać te święta, tak drogie i uroczyste dla większości mieszkańców Ameryki, były istotnie przykre. W jednej chacie pięcioro dzieci dzieliło się paczką petard; w drugiej na sześć osób było za kilkanaście centów pierników, kupionych poprzedniego dnia w sklepie korzennym. W innym domu było dwa, czy trzy kawałki trzciny cukrowej dla całej rodziny; gdzieindziej zastałem naczynie z tanią gorzałką, której nie żałowali sobie mąż, ani żona, a ten mąż był jednym z miejscowych duchownych. Byli i tacy, którzy za całą zabawę mieli tylko rysunki reklamowe zkądciś nabyte; inni pokupowali nowe pistolety. Nic w tych chatach nie przypominało święta narodzin Zbawiciela; jedyną oznaką było przerwanie pracy na polach i wałęsanie się bezczynne wszystkich wokoło domu. Wieczorami w tygodniu świątecznym odbywały się tak zwane „skakanki“ w jednym z domów na plantacyi. Tą nazwą oznaczono pierwotny taniec i obfite picie whisky, co nie obeszło się nigdy bez strzałów i ciosów noża.
W ciągu tego tygodnia spotkałem starego murzyna, jednego z licznych pastorów w tej miejscowości, który usiłował mnie przekonać, że grzechem jest pracować, ponieważ Bóg jeszcze w raju uważał pracę za klątwę. Murzyn ten z tego powodu starał się jak najmniej pracować. Zdawało się, że w tej chwili używał w pełni szczęścia, bo — jak mówił — przeżywał tydzień bez grzechu.
Usiłowaliśmy w szkole zaszczepić w naszych uczniach odrębne pojęcie o świętach Bożego Narodzenia i sposobie obchodzenia ich godnie, i mogę rzec śmiało, że udało się nam to zupełnie; święta mają teraz inne znaczenie, którego nauczają z kolei swoich uczniów.
Mamy wielkie zadowolenie, widząc, z jaką powagą obchodzą nasi uczniowie teraz święta Bożego