Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.

— To jest straszne! To jest bolszewizm! Ja w tej chwili zawiadomię policję polityczną! — wybuchnął Zdzisław.
— Zamilknij — podniósł nań surowe spojrzenie ojciec — nie poto cię wezwałem, by wysłuchiwać twoich niedorzecznych pogróżek. Proszę mi krótko i ściśle opowiedzieć, co było przyczyną zajścia?
— A czort ich wie, to bydło! Już doprawdy nie mam nerwów do tego chamstwa...
— Zdzisławie, albo się natychmiast uspokoisz, albo wyjdziesz.
— No, poszło o tego brygadzistę Dominika. Wydaliłem go. Bałwan, pozwala sobie na bezczelne wyzwiska pod moim adresem i jeszcze innych podjudza. Ile razy przechodzę przez narzędziownię, zawsze jakieś...
— Czekaj — przerwał pan Wilhelm — a poco właściwie chodzisz do warsztatów, w jakim celu?
— A co, może mi nie wolno po własnej fabryce chodzić? Przepraszam ojca, ale chyba mam prawo!
— Masz obowiązek zdobyć się na tyle rozsądku, by nie prowokować swoją osobą zatargów, które szkodzą przedsiębiorstwu. Wiesz, że nie cieszysz się wśród robotników popularnością...
— Mam w nosie całą popularność! Pluję na to bydło! Ojciec nie rozumie tego, bo nie ma w sobie krwi wielkich panów, którzy kazali nahajami uczyć moresu czerń. Ale ja mam w sobie i krew Korniewickich!...
— Głupiec — powiedział dobitnie Wilhelm Dalcz.
Zdzisław otworzył usta, lecz spojrzawszy w oczy ojca zamilczał.
— Powinienem usunąć cię z fabryki. Spróbuję jednak zostawić cię. Inżynier Turski zajmie twoje stanowisko, a ty obejmiesz kierownictwo magazynów.
— Żartuje ojciec? Dlatego, że temu chamstwu nie raczę się podobać, mam przejść na niższe stanowisko?
— Jeżeli wolisz pozostać — spokojnie powiedział