Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/010

Ta strona została uwierzytelniona.

pan Dalcz — pozostać i dostać kulkę w łeb... Chyba wiesz, jak rozprawiają się z tymi, których raz już wywieziono taczkami?... Otóż powiedziałem, że spróbuję przenieść cię do magazynów. Naturalnie zależy to od zgody delegatów. Ani myślę znosić dalszych awantur. Co zaś dotyczy kierownictwa magazynów, jest ono i tak dla ciebie zbyt trudne. Niestety, nie umiesz nic i do żadnej pracy się nie nadajesz...
— Jestem współwłaścicielem fabryki i chyba mam w niej niejakie prawa?
— Tak ci się wydaje? — uśmiechnął się Wilhelm Dalcz.— Otóż, wiedz, że w tych dniach przyjeżdża Krzysztof. I może się okazać, że... że własność twoja i Haliny i... moja jest tu zbyt mała, by miała nam dać jakiekolwiek prawa... Idź. Każ się odwieźć do domu moim samochodem i odeślij wóz zpowrotem. Wieczorem bądź w domu. Zakomunikuję ci ostatecznie decyzję co do twego pozostania w fabryce.
— Czy ojciec mówił o naszej sytuacji serjo?
Wilhelm Dalcz milczał.
— A to ładnie nas ojciec wygospodarował! — wybuchnął Zdzisław.
— Proszę wyjść — odpowiedział półgłosem ojciec.
Gdy drzwi za Zdzisławem trzasnęły, podniósł ręce do skroni i trwał tak przez chwilę w bezruchu... Nacisnął guzik dzwonka. Na progu ukazał się sekretarz.
— Czy są już delegaci?
— Tak jest, panie dyrektorze.
— Niech wejdą.
Weszli trzej robotnicy. Pan Dalcz znał ich dobrze. Już od trzech lat byli wybierani. Mieli bowiem nietylko wzięcie u ogółu robotników, lecz i uznanie dyrekcji za swój takt i za umiejętność łagodzenia zatargów, których przecie nie brakło, jak w każdej fabryce.
— Dzień dobry, panowie — powitał ich dyrektor, podając pokolei rękę — siadajcie, proszę.
W milczeniu ściskali końcami palców dłoń