Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/011

Ta strona została uwierzytelniona.

zwierzchnika i usadowili się na stojących przed biurkami fotelach. Nie zanadto swobodnie, ale i nie na brzeżkach. Ot, zwyczajnie. Najbliżej usiadł największy z nich, tokarz Madejczyk, sękate chłopisko o zezowatem oku i twarzy zoranej ospą. Jako prezes delegacji on też pierwszy się odezwał:
— A no niby domyślamy się, panie dyrektorze, względem czego pan nas sobie życzył. Cóż... nie nasza wina.
— Wiadomo — podchwycił siedzący za nim szczupły blondynek, ślusarz z modelarni — sami podmówili się. My o niczem nie wiedzielim.
— Zrobiliście mi wielką krzywdę — potrząsnął głową dyrektor Dalcz — nie spodziewałem się, że zasłużyłem u robotników na takie postępowanie.
— Co też pan mówi, panie Dalcz — odezwał się trzeci delegat, giser Czepiel, wzruszając ramionami — pana samego to niktby palcem nie tknął.
— Ale, panie Czepiel, tknął mego syna. A przecież to było takie proste: — uznawaliście, że mój syn niesłusznie Dominiaka wydalił, należało do mnie przyjść i powiedzieć, zamiast doprowadzać do takiego skandalu. Nie spodziewałem się tego, że na starość doczekam się takich od was dowodów życzliwości.
— Panie dyrektorze, kiedy tu nie o Dominiaka chodziło — przerwał Madejczyk uspokajającym tonem — Dominiaka, wiadomo, niesprawiedliwie wylał, ale wogóle wszystkim syn pański do żywego dojadł. Za pięć minut spóźnienia kazał po pół godziny strącać, do Kasy Chorych zaświadczeń nie wydawał, a do człowieka to jak do psa gadał. No i co dziwić się, że nerwy nie strzymali?... My sami nieraz chcielim do pana dyrektora przyjść, ale tak jakoś na rodzonego syna, choć to poprawdzie mówiąc, a nie uchybiając, to pan dyrektor niebardzo tyż z niego, za przeproszeniem, zaszczytu ma. Niby spoczątku to nic, ale później, jak zaczął się do każdego czepiać, jak zaczął każdego traktować, jak zaczął wyrażać