woźny nie dosłyszał i wstał. Stary woźny podsunął mu kalosze, a pomagając nałożyć palto, zapytał:
— A to pewno panicz Krzysztof przyjechał?
— Tak, Józefie, przyjechał. Bądź zdrów i powiedz szoferowi, by zajechał po mnie od ulicy Świrskiej.
Podwórze fabryczne już opustoszało. Wilhelm Dalcz szedł swoim równym dużym krokiem po czarnej od węgla, ubitej i tu i ówdzie połyskującej kałużami ziemi wzdłuż wielkiej hali, warsztatów stolarskich, aż do wysokich sztachet, oddzielających teren fabryki od starego ogrodu, w którym stał pałacyk wybudowany jeszcze przez jego ojca. Znał tu każde drzewo i każdy krzak. Przecie sam tu mieszkał przez lat wiele, zanim ożenił się z Józefiną. Wąska ścieżka gęsto była pokryta mokremi od niedawnego deszczu, żółtemi i czerwonemi liśćmi. Zupełnie już prawie gołe gałęzie drzew sterczały nieruchomo pod szarem zachmurzonem niebem. Zbudzony jego krokami, zaszczekał wielki łańcuchowy pies, lecz zaraz się uspokoił i zaczął machać ogonem. Wilhelm Dalcz nie bywał tu częstym gościem, ale przecież kundel znał go dość dobrze, by bez obawy dopuścić do wejścia na werandę.
Na spotkanie wybiegł mały, ruchliwy Blumkiewicz i uniżenie pochylając ogromną dominikańską łysinę, wprowadził gościa przez mały, ciemny i ciasny przedpokój do dużego bidermajerowskiego salonu o meblach pokrytych białem płótnem. Tu dopiero pomógł panu Wilhelmowi zdjąć palto.
— Pan prezes czeka.
Sąsiedni pokój, służący jednocześnie za gabinet i sypialnię, miał opuszczone rolety. Przy wysokiem mahoniowem łóżku paliła się mała lampka, rzucając krąg żółtawego światła na poduszkę i siwą brodatą głowę z żywemi czarnemi oczyma.
— Jak się miewasz, Karolu?
— Dziękuję ci Wil — chory wyciągnął do brata[1] lewą rękę — dziś lepiej. Siadaj, proszę. Panie Blum-
- ↑ wyraz nieczytelny