Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj spokój — smutno potrząsnął głową Wilhelm Dalcz — nie mówmy o Pawle. Wykreśliłem go z mojej pamięci i z jakichkolwiek rachub. Masz zupełną rację. Pozostaje tylko Krzysztof. Daj Boże, żeby...
Nie dokończył, gdyż zapukano do drzwi i nie czekając na pozwolenie, uchylono je, a na progu stanęła niska szczupła staruszka w białym fartuchu.
— O, dzień dobry, panie Wilhelmie.
— Dzieńdobry, Tereniu, — zerwał się z galanterją i pocałował ją w rękę — wciąż wyglądasz młodo i rzeźko.
— Żartujesz, panie Wilhelmie. Ale przeszkodziłam wam? Chciałam tylko przypomnieć Karolkowi, by wziął proszek. On zawsze zapomina.
Staruszka nalała do kubeczka wody i podała mężowi lekarstwo.
— Bądź tak dobra — powiedział chory oddając kubek — zawiadom Krzysia, że może przyjść powitać stryja Wilhelma.
— Dobrze, złotko.
Czekali w milczeniu.
Upłynęło dobrych pięć minut, zanim usłyszeli szybkie pewne kroki i do pokoju wszedł Krzysztof. Pan Wilhelm, nie podnosząc się z miejsca, obrzucił go uważnem spojrzeniem. Przed nim stał młody człowiek średniego wzrostu, raczej szczupły, o podniesionej głowie. Smagła twarz, gładko wygolona, nieduży prosty nos, ładnie wykrojone usta, duże czarne myśląe oczy i krótko przystrzyżone, wtył zaczesane włosy koloru hebanu składały się na całość poważną i ujmującą.
— Miło mi cię powitać, Krzysztofie, — odezwał się wreszcie i wyciągnął rękę.
— Właściwie poznać — uśmiechnął się młody człowiek — tak się jakoś złożyło, że prawie nie widywaliśmy się ze stryjem.
Pan Wilhelm potrząsnął małą, lecz silną dłonią bratanka. Naogół podobał mu się, tylko miękki i za-