Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

Myśli Dalcza widocznie zbliżoną szły drogą, gdyż powiedział:
— Mam nadzieję, że będziemy z siebie zadowoleni. Prosiłbym panią, by miała do mnie zaufanie i by zbytnio nie dzieliła się z przyjaciółkami tem, co robimy i o czem ze sobą mówimy.
— Ależ panie dyrektorze, to jasne!
— Zatem doskonale.
— Zresztą ja nie mam przyjaciółek — dorzuciła.
Zaśmiał się jakoś dziwnie:
— Jesteśmy zatem oboje w podobnym położeniu: ja też nie mam przyjaciół... Tak... No, ale zabierajmy się do roboty.
Zasiadł do biurka, przez chwilę wertował notatki i zaczął dyktować.
Jeżeli wczoraj Marychna nie rozumiała tego, co pisała, to dziś była tak podniecona wyobraźnią, że sama sobie dziwiła się, jak może pisać, nie słysząc poszczególnych wyrazów, a tylko melodję tego świeżego młodzieńczego głosu.
Kilkakrotnie przerywano im pracę. Wchodził woźny z jakiemiś papierami, inżynier Wajdel i inni. Marychna spostrzegła, że z nimi rozmawiał naczej, niż z nią. Wprawdzie głos był ten sam, ale ton suchy, szorstki, zdania urywane. Obserwacja ta ucieszyła ją niezmiernie. Bała się puszczać zbyt daleko wodze fantastycznym marzeniom, ale cóż mogła poradzić na to, miała tylko dwadzieścia jeden rok i marzenia dość nieposłuszne.
Dyktowanie trwało do dwunastej
— No, teraz niech pani każe sobie dać herbatę — przerwał Dalcz — i życzę pani dobrego apetytu. Ja też pójdę na śniadanie, później zaś zabawię trochę na warsztacie. Pani może zająć się przygotowaniem trzech okólników według tych oto szematów, wszakże z uwzględnieniem zmian, porobionych przezemnie ołówkiem na marginesie.