Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

się i musnął ją bardzo gorącemi ustami, przytrzymując w swojej dłoni.
— Przyniosłem na pociechę czekoladki — powiedział, umieszczając pudło na zastawionym drobiazgami stoliku przy łóżku i przysuwając sobie krzesło.
— Pan dyrektor... doprawdy... ja strasznie dziękuję...
— Pozwoli pani rozpakować? Widzi pani, że ja sam jestem łakomy i myślałem, że zechce mnie pani poczęstować.
— O, ja sama — zerwała się, lecz nagły ruch wywołał widocznie silny ból, gdyż opadła na poduszkę i pobladła z wyrazem cierpienia na twarzy.
Dalcz, nie mówiąc ani słowa, wstał, nalał do szklanki odrobinę wody, wyjął z kieszeni kamizelki małe srebrne pudełeczko i podał jej białą pastylkę:
— Niech pani to zażyje — powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu — to uspokaja wszelkie bóle.
Marychna połknęła lekarstwo.
— Gorzkie — uśmiechnęła się.
— Za kwadrans ból minie — zapewnił chowając pudełeczko do kieszeni.
Teraz przypomniała sobie, że już je widziała u niego w fabryce. Pewnego razu, po powrocie z warsztatów zażył taką pastylkę, wyjaśniając, że ma częste migreny i że tylko to mu pomaga. Rzeczywiście, wyglądał wówczas bardzo blado i miał sine cienie pod swojemi pięknemi oczami.
— Pan dyrektor taki dla mnie dobry — westchnęła.
Milczał chwilę i jakby z namysłem powiedział, ciągnąc słowa:
— Przesadza pani... Zresztą chyba trzeba mieć na świecie kogoś, dla kogo można być dobrym...
I nagle, jakby dla zmienienia tematu rozmowy, zaczął innym tonem:
— Dziś musiałem wraz ze stryjem Wilhelmem reprezentować fabrykę na pogrzebie prezesa Genwajna.