by nie wstyd, zawołałaby go teraz najczulszemi słowami... Mój cudny, mój śliczny, mój kochany...
— Na imię ma pani Marychna — odezwał się, nie odwracając głowy — takie miękkie, takie kobiece imię. Pani jest bardzo kobieca...
— Nie gniewa się pan na mnie? — wyszeptała cichutko.
Zbliżył się do łóżka i miał bardzo smutne oczy.
— Panie dyrektorze, ja tak nie chciałabym, żeby się pan na mnie gniewał. Przepraszam, bardzo przepraszam — wyciągnęła do niego ręce.
Wziął je, pocałował każdą i złożył w swoich nie wiele większych, a takich pięknych, jakich jeszcze nigdy u nikogo nie widziała.
— Lubi mnie pani chociaż trochę? — zapytał z bladym uśmiechem.
— Ooo! — zawołała i całą postacią podała się ku niemu.
Otoczył jej plecy ramieniem, a ona rzuciła mu ręce na szyję.
Przez cieniutką koszulkę czuła na skórze mocny a łagodny jego uścisk, na ustach, na oczach, na policzkach znowu te same pocałunki, dziwne, oszołamiające, a przecież mające w sobie coś, czego nie mogła nazwać odrazą, a co jednak opanowywała z trudem. Jej usta błądziły po jego twarzy gładko wygolonej, jak atłas miękkiej... po jego wargach mocnych, jędrnych i gorących...
Nagle cofnął się i stanął wyprostowany wbijając w nią wzrok płonący i nieznośnie ciekawy. Oboje dyszeli głęboko, przyśpieszonym rytmem.
— Panno Marychno — powiedział — nie warto, nie trzeba mnie lubić. Nie zasługuję na to. Proszę pamiętać, że powiedziałem to pani. Może... może na nic, poza współczuciem, nie zasługuję... Proszę pamiętać!
W jego głosie zabrzmiało coś jakby groźba i taki bezbrzeżny smutek, że Marychnie ścisnęło się serce:
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.