Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja pana kocham — szepnęła zamykając oczy — ja pana bardzo kocham...
— Co pani powiedziała? — zapytał jakby z przestrachem.
— Czyż pan nie wie, że ja pana kocham! Czyż pan może tego nie widzieć!
Chwycił ją za przegub i potrząsając nerwowo jej ręką, pytał przez zaciśnięte zęby:
— Kocha mnie pani? Kocha?... Nonsens! To niemożliwe! I pragnie mnie pani?... Co? Pożąda mnie pani? Chciałaby należeć do mnie? No, proszę niechże pani odpowiada!
Milczała, drżąc na całem ciele. Przeraził ją jego ton, jego głos wysoki i świszczący, jego uniesienie.
Otrzeźwiło go jej milczenie. Przetarł dłonią czoło i powiedział już całkiem zwyczajnie:
— Niech pani mi daruje. Jestem dziś tak wyczerpany nerwowo... Widzi pani, pani jest jeszcze bardzo młoda, a trzeba mieć trochę wyrozumiałości dla ludzi... Nie należy wszystkiego brać dosłownie... Nie należy patrzeć na wszystko zbyt prosto... Różne przeżycia zostawiają czasem bolesne bruzdy w człowieku... Proszę nie żywić do mnie urazy, panno Marychno, czy dobrze?...
— Nie mam do pana żadnej urazy — zapewniła żarliwie i pomyślała, że kocha go jeszcze więcej, niż jej się zdawało.
— Więc zostajemy nadal dobrymi przyjaciółmi?
— O tak!
— Bardzo się cieszę. I niech pani zapomni o tych przykrych rzeczach. Dobrze? Bardzo proszę. No i czas na mnie. Strasznie długo nudziłem panią. Dowidzenia, panno Marychno. Jeżeli jutro będzie się pani czuła zupełnie dobrze, miło mi będzie zobaczyć ją w fabryce. Dowidzenia.
Pocałował ją w obie ręce i jeszcze od drzwi rzucił półgłosem.
— Proszę zapomnieć o wszystkiem przykrem...