— ...Grozi ruina... Wszyscy potraciliśmy głowy... W tobie ratunek... Matka. To i wszystko, panoczku.
— To niby czyj ojciec? — zapytała jedna z Paraszkówien, ściągając na plecach rozchełstaną bluzkę.
— O, głupia! Toż jego, Pawła, — wzruszyła ramionami druga.
— Złotówka się należy — gniewliwie przypomniał się Marciejonek.
Tymczasem z posłania wstał sam gospodarz. Był tylko w koszuli i w kalesonach, wielki, barczysty, szedł z pochyloną głową, chwiejąc się i zataczając. Gdy głowa jego znalazła się w kręgu lampy, Marciejonek zobaczył porośniętą, od wielu dni niegoloną twarz, zmierzwione włosy i brudne ręce, w których trząsł się arkusik depeszy. Koszula też była brudna i w wielu miejscach podarta.
Podniósł głowę i usiłował skupić myśli. Jego brwi wykonały kilka ruchów.
— Wańka! — zawołał — biegaj do Lejby i powiedz, żeby pożyczył konia. Jeżeli nie zechce dać tobie, to niech sam mnie zawiezie na stację... Czekaj... i żeby wziął dla mnie pięćdziesiąt złotych.
— On nie da — z rezygnacją zauważył Wańka.
— Musi dać! Powiedz mu, że mój ojciec umarł i zostawił mi wielki spadek. Tak. I powiedz, że zgadzam się na ten ogród. Nawet i na trzy lata, jak on sam chce, byle dał pieniądze i byle pożyczył konia. Rozumiesz?
— Nie da...
— Nie twoja rzecz, ty parszywe szczenię! Marsz, a jak nie da, to tobie wszystkie zęby wybiję! No, jazda!
Wańka, nie śpiesząc się, naciągnął połatany kożuch, nasunął na oczy czapkę i wyszedł.
— Złotówka się należy — chrząknął Marciejonek.
— Jaka złotówka? — przeciągnął się Paweł Dalcz.
— Za telegram.
— Będę ci winien.
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.