Paraszkówna, nie mogło być więcej, jak jedenasta. Zegarka już od dawna w domu nie było ani na lekarstwo.
— Jeżeli Lejba się nie zgodzi, sam pójdę do niego — myślał Paweł — muszę być jutro w Warszawie.
Jednakże nadspodziewanie Lejba się zgodził. Usłyszeli brzęk dzwonka jego sanek, a po chwili on sam zjawił się wraz z Wańką.
— No, Lejba — przywitał go Paweł — przywiozłeś pięćdziesiąt złotych?
— Poco wielmożnemu panu pięćdziesiąt? Bilet do Warszawy kosztuje tylko dwadzieścia siedem.
— Cóż ty sobie myślisz, że ja trzecią klasą pojadę?
— Jak kto nie ma nawet na trzecią... — zaśmiał się Żyd pojednawczo — a czyż to wielmożny pan nie jeździł trzecią?
— Tak, ale teraz to co innego. Nie mówił ci Wańka? Spadek wielki otrzymałem.
— Daj Boże, na zdrowie... To tatunio umarł?
— Umarł. Całą fabrykę mnie zostawił. Rozumiesz? Wiesz co to za firma „Bracia Dalcz i Spółka“?... Miljony...
— Co nie mam wiedzieć? Pewno, że wiem. Wielmożnemu panu na parę lat starczy.
Paweł zaśmiał się:
— Myślisz, że nie na dłużej? Głupi jesteś.
— Daj Boże do śmierci.
— No, dawaj te pięćdziesiąt złotych, już chyba czas jechać.
Żyd sięgnął do kieszeni i położył na stole sześć pięciozłotowych monet.
— Przecie to tylko trzydzieści — udał zdziwienie Paweł.
— Więcej nie mogę, nie mam — cofnął się Lejba i zapiął kożuch.
Paweł Dalcz chciał coś powiedzieć, lecz machnął ręką i zgarnął pieniądze do kieszeni. Nałożył burkę
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.