Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

zwanym upadku. Im nie może się pokazać tak obdarty.
Wprawdzie nie przygotowywał sobie zgóry żadnych planów, wiedział jednak, że powinien wywrzeć dodatnie wrażenie. Po dłuższym namyśle przyszedł do wniosku, że najlepiej będzie zajechać do jakiegoś małego hoteliku i tam wytelefonować matkę. Ruina, nie ruina, ale przecież kilkaset złotych na ubranie i palto dla niego znajdzie. Zresztą od czego kredyt.
Pociąg przyszedł do Warszawy o ósmej z minutami. Paweł wypił na dworcu szklankę kawy i ruszył pieszo przez Pragę. W jakimś sklepiku mleczarskim zwrócił jego uwagę wywieszony w oknie napis: „Telefon czynny“. Zmienił zamiar i wszedł. W katalogu z łatwością odszukał numer i zadzwonił. Odezwał się służący, który powiedział, że jaśnie pani chora i do aparatu nie podchodzi.
— Proszę powiedzieć pani, że dzwoni syn.
— Syn?... To pan Zdzisław? Jakoś głosu nie poznaję... — ociągał się lokaj.
— Nie Zdzisław, cymbale, a Paweł.
— Bardzo przepraszam, ale to chyba pomyłka. Tu jest mieszkanie państwa Dalczów.
— Powiedz pani, że dzwoni pan Paweł. Czy długo mam jeszcze z tobą rozmawiać? — zawołał już poirytowanym głosem.
— Służba tu nawet nie wie o mojem istnieniu — pomyśl z jakąś złośliwą satysfakcją.
W tejże chwili usłyszał w telefonie głos matki: wybuchła potokiem egzaltowanej radości. Jaki on dobry, że przyjechał, jaki kochany, że nie zostawia ich w nieszczęściu. Co ona biedna zrobiłaby bez niego!
— Mamo — przerwał sucho — po pierwsze mów po angielsku, czy po francusku. Po drugie jestem bez grosza i nie mam możliwego ubrania. Przyjść do ciebie nie mogę, bo nie chcę w tym stanie prezentować się całej tej twojej rodzince, ani służbie...
— Ależ ja jestem w domu sama, a służbę mogę