Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

mocno ich ręce, a oni z szacunkiem odwzajemniając uścisk, wymieniali swoje nazwiska. Przy niektórych, jakie zapamiętał z notatek ojca, odzywał się kilku ciepłemi słowami, świadczącemi, że wie od zmarłego czem się wyróżniają i jakie mają zasługi dla firmy.
Ze sposobu, w jaki nań patrzyli i w jaki podawali mu rękę, łatwo mógł wywnioskować, że jego przemówienie trafiło im do przekonania, że przyjęli je życzliwie, słowem, że wywarł dodatnie, może więcej niż dodatnie wrażenie.
Już podczas pierwszych słów swej improwizowanej mowy zauważył uchylenie się drzwi i dostrzegł nieśmiało wsuwającego się Blumkiewicza, totumfackiego pana Karola.
Oczywiście przyszedł tu na przeszpiegi; nie należało mu pozwolić odejść, zanim w odpowiedni sposób nie urobi się jego relacji. Właśnie teraz, uważnie obserwujący go Paweł spostrzegł za plecami innych manewry Blumkiewicza, próbującego dotrzeć niepostrzeżenie do drzwi. Paweł zrobił wbok trzy kroki i zaszedł mu drogę:
— A, pan Blumkiewicz, — powiedział swobodnie — witam pana. Zechce pan chwilę zaczekać. Mam z panem do pomówienia.
— Najmocniej przepraszam — skurczył się Blumkiewicz — wszedłem tu naprawdę przypadkowo, no i zostałem, bo nie chciałem swojem wyjściem przerywać pańskiej mowy... pańskiej pięknej mowy... Ale teraz śpieszę się bardzo, pan prezes mnie oczekuje...
— Bardzo mi było przyjemnie, a co do pośpiechu, nie zatrzymam pana, panie Blumkiewicz na długo. Proszę — bezapelacyjnym gestem wskazał mu drzwi gabinetu — pan wejdzie.
W ciągu minuty pożegnał się z resztą zebranych, a gdy został w sali sam z bratem i z Jachimowskim, zapytał:
— No i co?
— Nieporównanie! — szepnął Zdzisław.