Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja nic... ja nie mówię!...
— Milczeć! — uderzył trzymaną teczką w stół — zapominasz, że jesteś naszym sługą!
Jego potężny głos napełnił pokój i odbił się echem w korytarzu. Blumkiewicz skurczył się i zbladł.
— Chodź pan tu — rozkazującym tonem powiedział Paweł i położył mu przed nosem teczkę — znalazłem. Oto jest. Czytaj pan.
Blumkiewicz, stojąc pochylony nad biurkiem i nie mając odwagi usiąść, drżącemi palcami przewracał kartki.
Paweł przyglądał mu się zgóry — z nikłym uśmiechem na ustach, gdy jednak Blumkiewicz skończył i podniósł spoconą twarz, spotkał surowe spojrzenie szarych oczu Pawła.
— Co to będzie... co to będzie... — zabełkotał — pan prezes tego nie przeżyje.
— Właśnie dlatego pana zatrzymałem. Obawiałem się o stan serca stryja. A przecie muszę mu o wszystkiem powiedzieć. Nie umiem rozmawiać z chorymi. Mogłoby być nieszczęście. Otóż, panie Blumkiewicz, musisz pan jakoś ostrożnie uprzedzić mego stryja. Przygotować. Kiedy już będzie można, zatelefonujesz pan do mnie. Będę czekał.
— Kiedy z sercem pana prezesa nie jest tak źle — zdziwił się Blumkiewicz.
— Dzięki Bogu. Nie wiedziałem, ale to tem lepiej. Otóż powiedz pan zgóry, że stryj, ani fabryka, żadnych strat z tego powodu nie poniosą. Ja to... biorę na siebie.
— Dwieście tysięcy dolarów?... — w głosie totumfackiego zabrzmiało wprawdzie niedowierzanie, lecz już bez poprzedniej nutki ironji.
— Tak — gryząc wargi odpowiedział Paweł — biorę na siebie, ale jak pan widziałeś, termin jest piekielnie krótki...
— Za dwa miesiące.
— Właśnie. A ja w tym czasie nie będę rozporzą-