Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

go widocznie męczyło. Od czasu do czasu zdejmował okulary, przecierał oczy i bez słowa dalej czytał.
Paweł przyglądał się mu z pod oka, a gdy wreszcie chory skończył, zapytał:
— Cóż stryj o tem sądzi?
— Co sądzę? Sądzę, że spadkobiercy Wilhelma, to jest wy, powinni zapłacić dług ojca.
Powiedział to takim tonem, jakby się tego wcale nie spodziewał.
— Ma stryj rację — chłodno odpowiedział Paweł.
— Co przez to rozumiesz?
— To samo co i stryj: dług powinny zapłacić dzieci zmarłego.
— Gadasz głupstwa — wykrzywił się chory — popierwsze wszystkie ich udziały nie starczą na to, a podrugie termin za dwa miesiące. W tym czasie niepodobna sprzedać udziałów inaczej, jak za psie pieniądze. Zresztą napewno nie zechcą. Znam ich dość dobrze.
— Za pozwoleniem — zmarszczył Paweł brwi — stryj mnie nie zna zbyt dobrze, skoro sądzi, że będę znosił tego rodzaju odezwanie się, jak „gadasz głupstwa“. Wiek stryja nakazuje mi dla niego szacunek, ale i ja nie jestem smarkaczem i proszę stryja o unikanie podobnych słów. Na moje „głupie gadanie“ wielki bank mógł zawierzyć dwieście tysięcy dolarów, na takież „gadanie“ przeprowadzam większe interesy, niż się stryjowi zdaje i to mi daje prawo żądania, by miało ono pewien respekt.
— To nic nie ma do rzeczy — nie bez zmieszania powiedział chory.
— Ma o tyle, że ja w takim tonie nie będę z nikim, nawet ze stryjem pertraktował. A tu chodzi przecie o grubą sumę, którą stryj musiałby zapłacić, gdyż nie myli się stryj, że moje rodzeństwo ani myśli płacić bez procesu, a proces ze względów formalnych może być wygrany.
— Zatem wogóle niema o czem mówić.