Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

sztofa. Zrobił to raczej dlatego, że korciła go ta oziębłość stryjecznego brata, że niejako chciał go wciągnąć w swoje sprawy bliżej.
Tolewski mieszał głośno cukier w kawie i od czasu do czasu spoglądał na zamyślonego Pawła.
— Nie jest tak źle, panie Tolewski — odezwał się ten wreszcie — będzie to lepszy i znacznie intratniejszy interes dla pana, niż... krakowski.
Ostatnie słowo wymówił z takim naciskiem, jakby najlepiej był poinformowany o tym interesie, a widząc zmieszanie pośrednika, łagodząco dodał:
— Nie będziemy na siebie narzekali. Obiecuję to panu.
— Jestem tego pewien, panie dyrektorze.
— Ja jeszcze bardziej. No, niech pan zajrzy do mnie jutro wieczorem około ósmej. Zna pan mój adres?
— To jest mieszkanie świętej pamięci ojca pana dyrektora?
— Tak. I niech pan służbie nie mówi swego nazwiska. Dowidzenia panu.
— Moje uszanowanie panu dyrektorowi.
Paweł Dalcz wcale nie spał tej nocy. Do świtu siedział przy biurku. O świcie z jego pokoju rozległ się hałaśliwy wrzask gramofonu, bardzo hałaśliwy, gdyż swym hałasem musiał pokryć terkotanie maszynki drukarskiej.
O ósmej wszystko było gotowe.
Wziął prawie zimną kąpiel, ubrał się i pojechał do fabryki. W ciągu pół godziny przejrzał korespondencję, wydał Holderowi dyspozycje i wewnętrznym telefonem połączył się z gabinetem Krzysztofa. Odezwał się głos jego sekretarki: — jest chory, nie będzie dziś w fabryce.
Paweł położył słuchawkę i poszedł rozmówić się z Jarszówną.
— Dzień dobry pani. Mój brat jest chory?