Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

nych tajemnic, tak mi się przynajmniej zdaje, chciałbym i ja mieć z panią jedną małą tajemnicę. Przytem przez zazdrość gotów mnie znienawidzieć. A chyba pani nie zależy na tem, by między stryjecznymi braćmi doszło do nieprzyjaznych uczuć?
— Ja nic nie powiem! — żarliwie zapewniła z taką intonacją, jakby to było od początku oczywiste.
— To dobrze — uśmiechnął się — Krzysztof i tak niebardzo mnie lubi. Wie to pani lepiej ode mnie. Prawda?
— Cóż znowu, panie dyrektorze — zdetonowała się — ja nic o tem nie wiem...
Paweł pomyślał, że jest inaczej i że trzeba się będzie zabrać do spenetrowania tej sprawy. Nie przewidywał specjalnych trudności. Dziewczyna była dość naiwna, no i dostatecznie ładna, by wywiad tego rodzaju nie należał do zabiegów przykrych.
— Zatem dowidzenia — spojrzał na nią znacząco.
— Dowidzenia, panie dyrektorze.
Wyszedł i mruknął do siebie:
— Zabawna gęś.
Do telefonu podszedł, jak zwykle w tym domu Blumkiewicz. Potwierdził, że pan Krzysztof jest chory, nic poważnego, ale leży w łóżku, natomiast pan prezes prosi pana dyrektora do siebie.
Za furtką w sztachetach zaczynał się ogród zasypany niemal do wierzchołków agrestu śniegiem. Ścieżka prowadząca do willi była rozczyszczona, jak codzień dla Krzysztofa, dziś jednak Paweł na niej pierwsze stawiał ślady.
W przedpokoju spotkała go pani Teresa.
— Jestem zaniepokojony, stryjenko, chorobą Krzysia. Blumkiewicz twierdzi, że to nic poważnego?...
— Zdaje się, że zwykłe zaziębienie. Dziękuję ci, Pawle. To prawdziwe szaleństwo z jego strony jeździć przy takiej pogodzie otwartem autem.
— Na miły Bóg, czemuż nie bierze dyrekcyjnego!