— Nie — lekko powiedział Paweł — ja dysponuję narazie czterdziestoma tysiącami
— Złotych?
— Dolarów oczywiście. Przypuszczam zaś, że całość nie przekroczy sześćdziesięciu. A mówiąc między nami, udziały warte są dwieście z ładnym ogonkiem.
— Ja — przełknął ślinę Jachimowski — niestety nie będę miał dwudziestu.
— Więc ile?
— Dziesięć, niech będzie dwanaście. Widzisz nie chciałbym niczego sprzedawać.
— Oczywiście — oburzył się Paweł — zresztą skoro nie możemy zebrać sześćdziesięciu, musimy kupić za tyle ile mamy.
Uśmiechnął się poważnie, a Jachimowski wyładował się długim urywanym chichotem, przyczem kręcił się na krześle i zacierał ręce.
Przed pożegnaniem Paweł z naciskiem podkreślił konieczność zachowania najściślejszego milczenia o całej tranzakcji.
— To zrozumiałe — zapewnił Jachimowski nakładając futro — i wiesz Pawle, mam jakieś przeczucie, że się nam wszystko uda!
— Musi się udać.
Zamknął za nim drzwi, zaśmiał się krótko i powiedział:
— Bałwan.
Marychnę bardzo niepokoiła choroba Krzysztofa. Niepokoiła tembardziej, że poczęści przyszła z jej winy. Niepotrzebnie uparła się wówczas, by jechać autem. W kinie było gorąco i dlatego się zaziębił. Przez pierwsze trzy dni oczekiwała odeń kartki lub telefonu. Widocznie jednak był bardzo chory, bo nie przypuszczała, by się na nią pogniewał.