Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

cych o tem, że pamięta. Bardzo to nieładnie z jego strony...
— Panno Marychno, herbata na stole! — rozległ się głos gospodyni.
— Już idę.
W chwili, gdy poprawiała włosy, zadzwonił telefon w przedpokoju.
— Jakiś pan do pani, panno Marychno — zawoła gospodyni.
— Krzysztof! — pomyślała Marychna — jak to dobrze! Może przyjdzie...
W słuchawce jednak zabrzmiał niski, fascynujący głos Pawła Dalcza:
— Dobry wieczór, miła koleżanko. Dzwonię, by się dowiedzieć, co pani porabia?
— Ach... to pan...
— Dziwi się pani?
— Nie spodziewałam się — powiedziała tak, jakby mówiła: jakże to pięknie, że pan dzwoni.
— To źle. Zapomniała pani o mnie.
— O...
— Czy pani już po kolacji?
— Już — skłamała, sama nie wiedząc dlaczego.
— To szkoda. Bo widzi pani, ja jestem głodny, lecz niemniej spragniony widoku pani i tak sobie pomyślałem, że dobrze byłoby zjeść kolację razem. Hm... Nie zlituje się pani nad samotnikiem?
— Ja doprawdy nie wiem — powiedziała i dostrzegła w lustrze swoją uśmiechniętą i zaróżowioną twarz.
— Wobec tego ja muszę wiedzieć. Proszę się prędziutko ubrać, za dziesięć minut zajadę i będę trąbił na dole. Dosłyszy pani?... Zresztą i to jest zbędne. Punktualnie za dziesięć minut czekam.
Nim zdążyła coś odpowiedzieć położył słuchawkę.
— Trala la, trala la — zanuciła Marychna i szybko zaczęła się przebierać.
— Herbata, panno Marychno!