Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję pani, ale muszę wyjść.
Nagle przyszło jej na myśl, że to bezczelne z jego strony tak rozporządzać się nią. Że jest dyrektorem to jeszcze nie daje prawa. Właściwie nie powinna schodzić. Cóż on sobie wyobraża, że ledwie raczy kiwnąć palcem... Rzuciła okiem na zegarek i z pośpiechem zaczęła nakładać suknię, tę samą, projektowaną przez Krzysztofa. W tej jest najładniej.
Zbiegła nadół o kilka minut zawcześnie. Dął silny północny wiatr i jej lekkie palto zdawało się niczem. Wypatrywała wielkiej ciemnozielonej limuzyny, dlatego też nie spostrzegła zajeżdżającej taksówki. Dopiero, gdy się otworzyły drzwiczki, zorjentowała się, że to on.
Nie zdejmując swojej futrzanej czapki pocałował ją w rękawiczkę i pomógł wsiąść.
— Co pan sobie o mnie pomyśli — odezwała się, gdy wóz ruszył.
Uśmiechnął się:
— Przedewszystkiem pomyślę, że pani jest zimno. Odchylił połowę swego futra i otulił jej nogi.
— Cieplej tak?
— Ale panu będzie zimno.
— To zależy od pani.
— Ode mnie?
— No, tak. Jeżeli panna Marychna będzie dla mnie dobra i miła, to o chłodzie nie ma mowy. Ale jak można w takiem lekkiem paletku... Trzeba będzie coś na to zaradzić. Zjemy kolację w Bristolu. Lubi pani Bristol?
— Nie byłam tam jeszcze nigdy.
— Mam tam mały interes do załatwienia, ale to nie zabierze wiele czasu.
Już w hallu ogarnęło ją miłe ciepło. W sali restauracyjnej było jeszcze prawie pusto. Orkiestra grała cygańskie romanse. Zajęli stolik w dalekim końcu sali.
— Przedewszystkiem musimy się rozgrzać — powiedział kelnerowi — piekielny mróz.