Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochlebiło jej to bardzo. Bądź co bądź opinja zawodowca coś znaczy.
— Na kogo jestem stworzona? — zapytała życzliwie.
— Na Melpomenę. To była taka bogini tańca, wina i miłości, ale przeważająco tańca. Pani będzie łaskawa wlewo... o tak... Dlaczego pani tu nie bywa?... Pani nie może pojąć tęsknoty takiego tancerza, jak ja, do takiej partnerki, jak pani...
— Skończyli grać — zatrzymała się z żalem.
— O, dla nas muszą powtórzyć. Takiego szczęścia nie wyrzeknę się łatwo.
Publiczność poklaskała ospale dla dopełnienia formalności i orkiestra zaczęła grać znowu.
— Taniec to moja żywioła — mówił melodyjnym głosem — właściwie, proszę pani, jestem zaniedbanym artystą. Ale czego się nie robi dla egzystencji... Życie segreguje człowieka bez uwzględnienia.
— Życie nie jest romansem — powiedziała, by znaleźć się w tymże szlachetnym i sentymentalnym tonie konwersacji, tak pasującej do rzewnych tonów tanga.
— Pani jest bardzo subtelna i platoniczna, jak rzadko — westchnął.
Skończyli. Odprowadził ją do stolika i skłonił się wdzięcznie. Paweł kiwnął mu głową i schował do kieszeni notatnik, w którym przez cały czas coś zapisywał. Krzysztof, gdyby nawet pozwolił jej tańczyć, nie spuszczałby z niej oka. A Paweł nie jest zazdrosny... Jest taki pewny siebie, no bo zna swoją cenę...
— Jakże się tańczyło? — zapytał.
— O, świetnie. Ten gigolo doskonale prowadzi.
— Pewnie gadał pani jakieś głupstwa?
— Przeciwnie. To bardzo inteligentny człowiek... On jest nawet artystą, tylko nie wiodło się mu... Powiedział, że tańczę, jak Melpomena.
— A ta dama dobrze tańczyła, czy źle? — spojrzał na nią z uśmiechem.