Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

— No przecie! Pan żartuje... Żeby źle tańczyła bogini tańca!
— Tak?... Hm... i ja tak myślę, a nie wie pani, czy ona nie udzielała czasem lekcyj tańca? Miałbym wielką ochotę.
— Ach, jak to dobrze, jak to dobrze — ucieszyła się — więc zatańczy pan ze mną?
— Wypijmy — nalał jej kieliszek.
— Cudowne to wino...
— Za pomyślność naszej pierwszej lekcji!
W chwili, gdy kieliszki były już puste, orkiestra zaczęła grać.
— Chodźmy — zerwała się Marychna.
— Tak, ale nie tu — wstał również.
— Więc gdzie? zdziwiła się.
Nie odpowiedział. W szatni podano mu futro. Przed hotelem stał długi szereg aut.
Wsiedli do taksówki.
— Ujazdowska — powiedział szoferowi.
— Czy to też restauracja? — zapytała.
— Nie. Pojedziemy do mnie. Mam doskonały gramofon, przy którym świetnie się tańczy.
Marychnie kręciło się w głowie i była niebardzo przytomna. Pomimo to przestraszyła się:
— Nie, ja nie chcę... ja nie chcę...
— Ależ dlaczego?... Boi się mnie Marychna?...
— Nie, nie, to nie wypada. Tak nie można. Co sobie pomyślą...
— Nikt nic nie pomyśli, bo nikt nas nie zobaczy.
— Kiedy to źle, ja się wstydzę...
Wziął ją za rękę i powiedział prawie surowo:
— Krzysztofa nie wstydzi się pani. Proszę lepiej być szczerą i powiedzieć, że nie podobam się pani. No?
— Pan się na mnie gniewa — skrzywiła się jak do płaczu... — a ja... a mnie... tu tak zimno...
Bez słowa objął ją, przytulił do siebie, przechylił jej głowę i wpił się w usta.