Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nic.
— Robi pani wrażenie, jakby panią coś gnębiło na duszy i na ciele...
Poczerwieniała i wzruszyła ramionami:
— Zdaje się panu — powiedziała nie bez irytacji i zaraz po jego wyjściu wyjęła lusterko, by sprawdzić, czy to istotnie po niej znać. Oczy miała podkrążone i nienaturalnie lśniące. Wyglądała z tem ładnie, nawet interesująco. Nie przypuszczała, że to, co z nią tej nocy zaszło, będzie tak widoczne. Co za szczęście, że Krzysztof dziś nie zobaczy jej. Na pewno nabrałby podejrzenia...
Przyłapała siebie na tej niedobrej egoistycznej myśli i skarciła się sama. Jak mogła cieszyć się, kiedy on jest tak niebezpiecznie chory. Ale skoro sprowadzono lekarza aż z zagranicy, ten go uleczy i wszystko skończy się dobrze.
W ciągu całego dnia Paweł nie zajrzał do niej ani razu. Musiało go też nie być w fabryce, gdyż szukano go nawet tu. Dwa razy wpadł, niczem oparzony, dyrektor Jachimowski i raz Blumkiewicz.
— Proszę pana, proszę pana — zatrzymała go.
— Słucham panią!
— Nie, nie, kiedy ja widzę, że pan się bardzo śpieszy...
— Istotnie, proszę pani, śpieszę bardzo, dlatego proszę łaskawie...
— Chciałam spytać, jak zdrowie pana Krzysztofa?
Spojrzał na nią przelotnym wzrokiem, w którym malowała się ironja:
— Dziękuję, zupełnie dobrze.
— A pocóż sprowadzano lekarza aż z Wiednia? — zapytała naiwnie.
Blumkiewicz, zabierający się już do odejścia, stanął jak wryty:
— Skąd to pani wie?!
— No... mówili. Tu w biurze mówili.