Z wymienionych kwot i ze smutnego tonu, jakim mówił Paweł, wywnioskowała, że straty muszą być ogromne.
Teraz sama sobie robiła wymówki za pretensje żywione do Pawła. Oczywiście, nie miał dla niej czasu tylko dlatego, że borykał się z wielkiemi zadaniami, że pochłaniały go kolosalne interesy, o jakich ona, skromna stenotypistka, nie mogła nawet mieć pojęcia, że wszystko nie powiodło się i teraz jej obowiązkiem jest zrobienie wszystkiego, by mu dać o tem zmartwieniu zapomnieć.
Wreszcie Paweł położył słuchawkę, w milczeniu zapalił papierosa i daleko przed siebie wypuścił smugę dymu. Na jego twarzy pojawił się blady i — jak się Marychnie wydało — bardzo smutny uśmiech. Siedziała naprzeciw niego i z nieukrywanem współczuciem wpatrywała się w jego szare oczy.
Niespodziewanie zaśmiał się krótkim ostrym śmiechem:
— No, mam dziś co się zowie dobry wieczór! Napijmy się z tej racji czegoś musującego!
— Pan miał dużo przykrości? — zapytała.
— Ja... — zdziwił się — nie, kochanie, przeciwnie. O... bardzo ci ładnie w tem futerku, ale przecież zdejmiemy je, prawda?
— Podoba się panu?... Ja bardzo dziękuję...
— To ja ci dziękuję, że jesteś taka miła i ładna. Pomyśl tylko: mogłabyś być skwaszona i brzydka, a tem samem zepsuć mi piękny obchód takiego sobie finału, nie, źle się wyraziłem, raczej półfinału!
Najwyraźniej był rozbawiony. Marychna pomyślała, że umyślnie robi dobrą minę po jakiejś stracie, by nie sprawić jej przykrości i postanowiła być dla niego tem czulszą. Dlatego, gdy pomagał jej zdjąć futro, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta.
— O, oswajamy się — przytulił ją mocno — tylko dlaczego nazywasz mnie wciąż panem?
— Ja nie wiem...
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.