Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

Wybuchnął śmiechem, takim szczerym, wesołym śmiechem:
— Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?
— Pan się ze mnie śmieje — poczuła się urażona.
— Ależ bynajmniej, moje maleństwo. Widzisz w mojej psychice nie może się zmieścić pojęcie robienia czegokolwiek bez uświadomienia sobie, co mną powoduje. Rozumiesz?...
Skinęła głową:
— Rozumiem. Naprzykład pan powinienby teraz martwić się, że jakiś interes mu się nie udał, a udaje wesołego, by ukryć przede mną swój prawdziwy nastrój.
Powiedziała to jednym tchem, wiedziała, że zaskoczyła go swoją przenikliwością i nie omyliła się. Zatrzymała się nieruchomo i szeroko otworzył oczy:
— O...? — przechylił głowę.
— Naturalnie — dodała z przeświadczeniem odniesionego zwycięstwa — przecież słyszałam pańską rozmowę telefoniczną, a teraz pan udaje.
— Jesteś przebiegła, niebezpiecznie przebiegła — powiedział przesadnie poważnym tonem — ale wyobraź sobie, że twoja obecność wynagradza mi wszelkie przykrości. No, chodźmy zwilżyć nasze gardła.
W sąsiednim pokoju stały na stole owoce, wysokie kryształowe kieliszki i srebrny kubeł z lodem, z którego wystawały dwie grube odrutowane szyjki butelek.
Przy trzecim kieliszku Paweł powiedział:
— Marychno! Jesteś jedyną istotą, z którą dzielę moje dzisiejsze pierwsze wielkie święto.
— A może to pańskie imieniny?
— Życie nie nauczyło mnie dzielić się czemkolwiek, ani złem, ani dobrem, — mówił nie słysząc jej pytania i jakby nie do niej — jestem sam, całkowicie sam, wyodrębniony, wyparty z wszelkiej wspólnoty i, do stu djabłów, nie czuję się tem pokrzywdzony. Tem gorzej dla nich, dla was wszystkich... No, pijmy!