zdania był zresztą Paweł. Dlatego nie chodzili wcale do publicznych lokalów, spotykając się tylko u niego.
Trwało to aż do dnia, gdy poraz pierwszy zjawił się Krzysztof.
Wszedł z rana właśnie w chwili, gdy Marychna zdejmowała futro. Nie ulegało wątpliwości, że odrazu je zauważył. Był bledszy, niż dawniej, i znacznie zmizerniał.
Marychna oddawna ułożyła sobie plan powściągliwego, prawie chłodnego powitania, którem należało odpłacić mu za długie i obojętne milczenie.
— Dzieńdobry, panie dyrektorze! — dygnęła dygiem obrażonej pensjonarki.
Chwilę przyglądał się jej swojemi czarnemi oczyma, które zdawały się teraz jeszcze większe i jeszcze bardziej wyraziste.
— Dlaczego tak mnie witasz, Marychno? — zapytał cicho.
— Ja... ja nie wiem... panie dyrektorze... — spuściła oczy.
— Marychno?...
— Nie wiem... Może pan tego sobie życzy... nie odezwałeś się do mnie ani jednem słówkiem... przez tyle czasu...
— Przecież wiesz, że byłem chory!
— No tak, ja rozumiem, ale można było napisać, czy ja wiem... zatelefonować...
Wziął jej rękę, pogłaskał i pocałował:
— Nie mogłem. Zrozum to sama. Telefonu nie miałem przy łóżku, a list musiałbym wysyłać przez służbę. Nie chciałem, by ktokolwiek wiedział...
Ponieważ nie oddała mu uścisku ręki, zmarszczył brwi i odszedł do swego biurka.
— Myślę raczej — odezwał się po chwili — że to ty zmieniłaś się dla mnie...
— Ależ nie — zarumieniła się Marychna — tylko nie chciałam narzucać się... Mój Boże, skąd ja mogę wiedzieć, czy... panu dyrektorowi nie sprzykrzyła się
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.