Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

mu się ręce, gdy przewracał papiery, a Krzysztof musiał powtarzać mu jedno i to samo po dwa razy. Marychna nigdy jeszcze Jachimowskiego takim nie widziała. Zawsze był obrzydliwie uśmiechnięty i w stosunku do wszystkich młodszych urzędniczek obleśnie uprzejmy. Teraz nawet na nią nie zwrócił uwagi i wyszedł nie zamykając za sobą drzwi. Marychna przypomniała sobie telefoniczną rozmowę, jaką niedawno Paweł prowadził z nim i pomyślała, jaka to jest różnica między ludźmi: obaj ponieśli jednakowe straty, a Paweł umiał zachować się tak jak prawdziwy mężczyzna, ani się zmarszczył.
— Co mu jest? — zapytał Krzysztof.
Marychna miała wielką ochotę podzielić się swemi przypuszczeniami, lecz w samą porę ugryzła się w język. Odrazu wsypałaby się na całego!
Zresztą Krzysztof widocznie nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż zaczął mówić o swojej chorobie, o wysokiej gorączce i o przestrogach lekarza przed ponownem zaziębieniem, które mogłoby grozić poważniejszemi komplikacjami.
— Wiem, wiem — z współczuciem kiwnęła głową Marychna — to było bardzo niebezpieczne. Skoro aż z Wiednia sprowadzali lekarza...
— Skąd o tem wiesz? — zapytał przyciszonym głosem.
— Mówili tu, nie rozumiem, czy to jaka tajemnica?
— Ależ bynajmniej. Nie lubię tylko, gdy zbytnio zajmują się moją osobą.
— Przepraszam — odwróciła się urażona.
— Ależ, Marychno, to nie dotyczy ciebie!
Czuła, że Krzysztof nie mówi tego szczerze. Zawsze robi przed nią jakieś niedorzeczne tajemnice... Doprawdy miała tego więcej, niż mogła znieść. Tak samo kiedyś wyrwał jej z rąk marynarkę, gdy przeczytała na wieszaku firmę wiedeńskiego krawca. To