Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Paweł rozkoszował się swem zwycięstwem.
Kiedyś nienawidził ich wszystkich. Teraz pozostała mu tylko pogarda i niechęć do całej rodziny, do tej grupki snobów i głuptasów, która go uważała za pasorzyta! Za wykolejeńca! Do jednej tylko matki zachował pewną dozę sentymentu, zimnego, obojętnego poczucia odrobiny wdzięczności za to, że stała się przypadkowo, dzięki swej fenomenalnej naiwności, środkiem, przy którego pomocy zdołał się wydobyć na powierzchnię. Nie była to z jego strony wdzięczność, jeżeli zaś posyłał matce po kilkaset złotych miesięcznie, to jedynie w celu trzymania jej na wsi zdala od Warszawy.
Poza tem nie żywił nigdy żadnych uczuć rodzinnych, a samą rodzinę uważał za zespół całkowicie przypadkowy i niczem nie wiążący. To też jego postanowienie usunięcia Zdzisława z fabryki podyktowane było nie antypatją do brata, lecz przeświadczeniem, że ten cymbał jest w przedsiębiorstwie niepotrzebną zawadą.
Korzystając ze sposobności chciał załatwić z nim i tę sprawę.
— Zdzisławie — powiedział — stryj Karol zażądał usunięcia cię z fabryki. Nie mogłem oponować, bo nie przemawia za tobą nic. Nie chciałbym jednak udzielać ci wymówienia, jak pierwszemu lepszemu pracownikowi. Wobec tego proszę cię, abyś złożył podanie o dymisję.
Zdzisław zbladł:
— Czy to zemsta za to, że ośmieliłem się upomnieć o swoje prawa?...
— Nie, głupcze! — zasyczał groźnie Paweł — nie masz żadnych praw! To jest moja łaska! I do licha nie prowokuj mnie, bym ją cofnął. Wyrobiłem dla ciebie posadę w Banku Morskim w Gdyni. Otrzymasz tam te same warunki. Nie jesteś ich wart i radzę ci trzymać się tej posady obiema rękami, bo więcej dla ciebie nikt nic nie zrobi.