Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy ja nie zamierzam wcale wyjeżdżać z Warszawy!
Paweł wzruszył ramionami i zwrócił się do siostry:
— Musisz i ty z czegoś żyć. Najlepiej zrobisz, jeżeli postarasz się o jakąś posadę.
Halina patrzyła nań z przerażeniem:
— Żartujesz Pawełku, przecie ja nic nie umiem!
— Znasz obce języki. Zresztą mogę cię polecić do pewnej firmy. W każdym razie musisz się zdecydować do wtorku. Ode mnie grosza więcej nie dostaniesz, a twoich rachunków nie zamierzam płacić. Zresztą masz całe stada przyjaciół, możesz postarać się, by którykolwiek popełnił idjotyzm i ożenił się z tobą. Ale to już mnie nic nie obchodzi.
Wstał i nacisnął dzwonek.
— Teraz muszę was pożegnać. Oczekuję kogoś.
Nie zdążyli jeszcze wyjść, gdy wydał dyspozycję służącemu:
— Pamiętaj, Karolu, że państwo stanowczo sobie życzą, by drzwi od ich części mieszkania do mojej były stale zamknięte.
— Słucham jaśnie pana, ale właśnie panicz Zdzisław kazał...
— Powiedziałem — bezapelacyjnie przerwał Paweł i przeszedł do gabinetu.
Usiadł przy biurku i zatelefonował do Marychny. Po dłuższej dopiero chwili podeszła do aparatu. Mówiła głosem nienaturalnie przyciszonym i była zemocjonowana.
— Co ci się stało? — nie zorjentował się Paweł.
— Teraz trudno mi mówić, może pan zadzwoni później...
— Aha! — domyślił się — twój wzdychający Romeo jest u ciebie?
— Tak.
— Trudno. Jeżeli wcześnie pozbędziesz się go, to przyjedź do mnie.