Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle zatrzymał się przed Pawłem i powiedział:
— A ty nie widzisz żadnego wyjścia?
— Nie.
— O Boże, Boże!... Nie, ja muszę zadzwonić po Ludkę. Ona może coś wymyśli...
— Cóż tu można wymyśleć? Jedyne, to chyba pokrycie nadużyć...
— Zwarjowałeś! Skąd ja takie pieniądze wezmę!
— Właśnie. No, pozostaje ci jeszcze prosić o łaskę stryja Karola.
— Ach! — beznadziejnie machnął ręką Jachimowski.
— Zresztą każdy z nas, współwłaścicieli, ma prawo domagać się zwrotu strat.
— A ty pierwszy — wyszczerzył się ku niemu Jachimowski — ty psiakrew pierwszy, ty, który jak ta zmora, jak ten...
Paweł zatrzymał go jednym ruchem ręki:
— Czekaj. Nigdy nie uważałem cię za zbyt rozumnego, ale chyba to już szczyt idjotyzmu zrażać do siebie mnie, właśnie mnie w takiej chwili.
Jachimowski zakrył twarz rękami:
— Więc cóż mam robić, co robić?...
— Na twojem miejscu — spokojnie zauważył Paweł — postarałbym się uczciwie zlikwidować całą sprawę. Nie wyobrażam sobie, by w innym wypadku mogło się obejść bez kompromitującego procesu, no i bez więzienia. Pamiętaj, że nikt nie lubi robić prezentów ze swojej własności. Jeżeliby nawet stryj Karol, co jest niepodobieństwem, machnął na to ręką, jeżeli to samo zrobiłbym ja, to zawsze pozostają jeszcze Krzysztof i Tolewski. Zataić przed nimi nadużyć nie można...
— Dlaczego nie możesz?
— Zatajenie byłoby nadużyciem, a wybacz, ja jestem uczciwym człowiekiem i na żadne szwindle nie pójdę. Mam swoje zasady, których dla niczyich pięknych oczu nie złamię.