Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

towniej przeświadczona, że ona też jest nikomu nie potrzebna i też opwinna odejść w zaświaty. Szkoda tylko, że w pożegnalnym liście nie będzie już mogła użyć tak pięknego słowa, jak owe zaświaty. Każdy kto był na tym filmie, wiedziałby odrazu, skąd ona to wzięła...
— Dzieńdobry pani — usłyszała tuż przy sobie wesoły głos.
Obok niej szedł chemik fabryczny, inżynier Ottman. Jego różowa twarz stała się od mrozu prawie buraczana, a płowe wąsiki pokryte były tak gęstym szronem, że wyglądały jak siwe. W swojem wyszarzałem paletku wyglądał kuso i ubogo, lecz pomimo to Marychna była uszczęśliwiona:
— O, pan tutaj! Co pan w moich stronach porabia?
— To ja powinienem pytać, co pani robi w Warszawie? Słyszałem, że ma pani urlop i szaleje w Zakopanem. Już wraca pani? I tak nie będzie pani miała nic do roboty, bo Wyzbor-Dalcz przyjeżdża dopiero za tydzień.
— Tak? — zapytała Marychna — skąd pan o tem wie?
— Nie mogę się doczekać jego powrotu, mam niektóre rzeczy, których bez decyzji pani szefa nie mogę rozpocząć. Wie pani co? Pani pewno nic pilnego nie ma. Możebyśmy wstąpili na muzyczkę do jakiej cukierni?
Marychna zgodziła się bez wahania. Ostatecznie nikogo znajomego prawdopodobnie nie spotkają. Kompromitujące palto Ottmana zostanie w szatni, a chyba ma na sobie jakiś możliwy garnitur.
— Mamy tu bliziutko do przystanku tramwajowego — mówił Ottman — o, zdaje się idzie „dziewiątka“.
— No dobrze — zgodziła się Marychna i pomyślała, że to jest okropne, kiedy mężczyzna proponuje jechać tramwajem, a nie taksówką.
W kwadrans później wchodzili już do dużej ka-