Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/300

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie... ja nic... chciałbym tylko zapytać, czy mogę na pół godziny wziąć twój samochód?...
Paweł odpowiedział cicho:
— Ależ proszę cię, Krzychu, ...zdaje mi się jednak, że miałeś mi coś jeszcze do powiedzenia?
— Nie, nie, Pawle, nie Pawle... Dziękuję ci.
Wyciągnął do niego rękę, która tak drżała, że Paweł usiłował ją przytrzymać w swojej dłoni. Krzysztof jednak wyrwał ją i bardzo szybko wyszedł z pokoju.
W pięć minut później pod oknami rozległ się warkot motoru, Krzysztof odjechał. Pojechał odwieźć Marychnę... Paweł oparł głowę na ręku i zamyślił się. Napróżno próbował wrócić do pracy. Czytał, lecz były to tylko szeregi liter, niewiążące się ani w słowa, ani w zdania. Nie. Był zupełnie wytrącony z równowagi. Zaczął chodzić po pokoju, a raczej błąkać się po nim w wielu nieprawidłowych kierunkach. Zatrzymał się przed czarną szybą okna i znowu wrócił do biurka. Z niechęcią, niemal z obrzydzeniem składał papiery i wbrew zwyczajowi zsuwał je do szuflad biurka, nie przestrzegając żadnego porządku. Kilkakrotnie sprawdził, czy pozamykał wszystko na klucz. Wreszcie nacisnął dzwonek i kazał sobie podać palto.
— Pan dyrektor nie będzie czekał na powrót auta? — zapytał zdziwiony woźny.
— Nie. Duszno tu. Jestem zmęczony.
— Może pan dyrektor każe sprowadzić taksówkę?
— Nie, Józefie. Pójdę pieszo. Spacer dobrze mi zrobi.
Owiał go ciepły wiosenny wiatr. Niebo było wygwieżdżone. Nad miastem różowiła się łuna. Rozpiął palto i wciągnął powietrze pełnemi płucami. Ulica była pusta. Minął przejazd kolejowy, przeszedł obok szeregu niskich domków. Dalej był mały prawie wiejski kościołek wśród gęstych drzew, których gałęzie ledwie się pokrywały zielonemi pączkami. Dwo-