Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

Krew uderzyła do twarzy Krzysztofa. Rzęsy załopotały gwałtownie i odwrócił głowę. Zrobił ruch jakby chciał odejść, lecz Paweł nie puszczał ręki.
— Usiądź, Krzysztofie... Właściwie mam z tem duży kłopot. Nie wiem jak mam cię nazywać. Muszę chyba skobiecić twoje imię... Krystyna, prawda?
— Nie. Nazywaj mnie tak, jak dawniej...
— To byłoby prawie perwersyjne.
Zaśmiał się, lecz nie zdołał wywołać uśmiechu na twarzy Krzysztofa. Wogóle odkąd go poznał na pogrzebie ojca, nie widział nigdy, by się uśmiechał, jeżeli nie brać pod uwagę uśmiechu ironicznego. Przypomniał sobie, że i Marychna to zauważyła, bo kiedyś, jeszcze przed wyjazdem do Szwajcarji, dziwiła się temu.
— Usiądź. Muszę teraz innemi oczyma przyjrzeć się tobie. Jesteś moją nowonarodzoną kuzynką. Wyobrażam sobie, jak ślicznie wyglądałabyś we właściwszym dla ciebie stroju. Czy nigdy nie nosiłaś sukni?
— Nigdy.
Powiedziała to tak smutnie, że aż się zdziwił:
— Dlaczego więc tego nie zrobisz? Przecie przynajmniej zagranicą mogłabyś być sobą.
— Nie wiem, nie potrafiłbym już chyba. Nawet mówić o sobie jako o kobiecie nie umiem...
— I źle ci z tem?
— Dajmy temu spokój. Chciałeś bym przyjechał. Czy masz jakieś dyspozycje?
Paweł przecząco poruszył głową i skonstatował:
— Widzisz, już mogę nawet potrząsać swoją mózgownicą i nie odczuwam bólu.
— Tak. I wyglądasz znacznie lepiej. Lekarz mówił, że organizm tego typu, co twój, bardzo szybko powraca do równowagi.
— Mam żelazne zdrowie i fizycznie szybko wyzdrowieję, ale trzeba mi też coś dla ducha.
Zaśmiał się i dodał: