Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wypilibyśmy może szklankę czegoś lepszego? — zaproponował bez nacisku.
Potrząsnęła głową:
— Nie będę panu przeszkadzać, ale ja wolałabym zjeść coś smacznego w pańskiem towarzystwie.
— Dobrze.
Bez ceremonji wsunęła dość dużą rękę w czarnej rękawiczce pod jego ramię i powiedziała:
— Więc miałam rację, że pan jest Amerykaninem?
— Amerykaninem?
— No, przecież nie Francuzem. Nie zastrzegł się pan, że wstąpimy do Duvala — wybuchnęła śmiechem.
— Pójdziemy, gdzie chcesz — powiedział obojętnie — mam parę godzin czasu.
Skinęła na taksówkę i po kilku minutach byli przed dużą i przeciętnie elegancką restauracją gdzieś w okolicy St. Lazare. Stoliki były gęsto obsadzone przez śpiesznie jedzących gości, przeważnie mężczyzn. Dziewczyna, nie patrząc na kartę, wyrecytowała dość długą litanję obstalunku. Widocznie czuła się tu, jak u siebie w domu. Paweł zamówił butelkę burgunda.
Przyglądając się profilowi szybko jedzącej dziewczyny, jeszcze bardziej utwierdził się w przekonaniu, że kogoś mu przypomina, lecz w żaden sposób nie mógł uprzytomnić sobie, kogo i kiedy widzianego. W każdym razie sprawiła miłe wrażenie. W niespełna pół godziny uporała się z zawartością półmisków i oświadczyła, że na kawę zaprasza go do siebie.
Mieszkała w pobliżu na placu Europy w starej kamienicy z windą, w której ledwie we dwójkę mogli się pomieścić. Zajmowała dwa czyściutkie pokoiki na czwartem piętrze. W równie czystej łazience mieściła się gazowa kuchenka, na której rozpoczęła przygotowywanie obiecanej kawy. Ponieważ jednak okazało się, że kawy zabrakło, poczęstowała go herbatą o takim smaku, że wolałby, gdyby i herbaty też zabrakło.