Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

snęło niedowierzanie. Jednakże wobec kategoryczności oświadczenia gościa nie mógł wyrazić powątpiewania.
— To ciekawe — powiedział — a czy może mi pan zdradzić, na jakim surowcu rzecz jest oparta?
— Owszem. Głównym składnikiem jest terpentyna.
— Jak długo zabawi pan w Londynie?
— Dwa dni.
Brighton otworzył notes i dość długo wertował skrzętnie zapisane pozycje godzin.
— Niestety. To wprost niemożliwe. Rzecz wymagałaby dłuższego omówienia, a ja w ciągu trzech najbliższych dni dosłownie nie rozporządzam ani odrobiną wolnego czasu.
— Sprawa nie da się załatwić drogą korespondencji — zaznaczył Paweł.
— Oczywiście — Brighton przetarł czoło i widocznie się namyślał — chyba, że pan byłby tak łaskaw zaszczycić swoją obecnością małe przyjęcie jakie urządzam u siebie na wsi jutro wieczorem?... Nie lubię niczego odkładać na później. Dlatego byłbym panu obowiązany za tę uprzejmość.
— W zupełności podzielam pańskie zdanie — skinął głową Paweł — obawiam się tylko, czy swoją obecnością w jego domu, no i swoim interesem nie utrudnię panu roli gospodarza.
— Bynajmniej — bez przekonania zapewnił Brighton — będzie to skromny obiad, na którym spotka pan kilka osób z naszego przemysłu. Bardzo żałuję, ale nie ośmielę się pana dłużej zatrzymywać.
Paweł wstał i prawie kordjalnie wyciągnął doń rękę:
— Rozumiem to. Jestem przecie w stolicy kraju, który odkrył, że czas jest synonimem pieniądza.
Dopiero na ulicy Paweł przypomniał sobie, że nie wziął adresu wiejskiej posiadłości Brightona. Ponieważ jednak na zostawionym u niego bilecie podał nazwę hotelu, w którym się zatrzymał, nie wątpił, że zastanie tam zaproszenie.