Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

twarzy nie dostrzegł jednak Paweł ani jednego drgnięcia, któreby świadczyło, że jej właściciel trzęsie się wewnątrz ze śmiechu lub z oburzenia.
Jak było do przewidzenia, Brighton na jeden moment nie opuszczał Amerykanina i Paweł dość ryzykownie zbliżył się do nich, udając, że nie widzi manewru gospodarza, usiłującego zasłonić sobą cennego gościa.
— Bardzo żałuję — odezwał się Paweł — że nie będę mógł skorzystać ze spotkania pana w Londynie, mister Willis, gdyż bardzo chciałbym z panem pomówić o różnych interesach, dotyczących wschodniej Europy, lecz właśnie gdy dowiedziałem się o pańskim pobycie w Anglji, interesy wzywają mnie do Hamburga.
— Ach, do Hamburga? — zdziwił się Amerykanin.
— Tak. Jadę tam na kilka dni, zanim zaś wrócę, już pan oczywiście odjedzie do Ameryki.
Brighton spojrzał na Pawła przeszywającym wzrokiem, przygryzł usta i nic nie odpowiedział.
— A kiedy pan jedzie? — zapytał Willis.
— Dziś wieczorem, niestety.
— Jeżeli statkiem „Coronna“, to do licha, jedziemy razem!
— Nie wiem, jak się ten okręt nazywa — odpowiedział Paweł — odchodzi z Greenwich Pier o dwunastej czterdzieści.
— To świetnie! Zatem będziemy mieli dość czasu...
W tejże chwili stanął przy nich lokaj z tacą i pani domu, która widocznie dostrzegła wreszcie znaki dawane jej przez męża i przybyła z odsieczą. Zabrała też Pawła i wyholowała go na środek hallu.
Roznoszono cocktaile i przekąski. Paweł zaczął rozmowę z kilku luźnie stojącymi panami w ten sposób, że ściągnął ich w jedną grupę. Rozmowa dotyczyła oczywiście kauczuku. Wśród wielu nic nieznaczących frazesów jeden z panów powiedział lekko: