Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko polega na solidarności. Nie wiem, czy Brighton potrafi o tem przekonać kogo należy...
Otworzono drzwi do jadalni. Paweł otrzymał miejsce między chudym staruszkiem i jakąś damą o zielono-rudych włosach. Początkowo próbował ją bawić, lecz gdy po każdem jego odezwaniu się z niezmienną miną powtarzała identyczne „es!?“, dał spokój.
Przy stole mówiono o interesach. Willis jadł szybko i żarłocznie, siedzący obok niego Brighton prawie wcale nie tknął talerza i wciąż klarował coś półgłosem sąsiadowi, na co Amerykanin odpowiadał pełnemi ustami, uzupełniając zniekształcone dźwięki „yes“ potwierdzającem mruganiem swych nieco wyłupiastych oczu.
Oczywiście Brighton pracował nad utwierdzeniem Amerykanina w owej solidarności, o której mówił tamten jegomość w hallu. Solidarność ta mogła dotyczyć różnych rzeczy, lecz Paweł był dość już obeznany z sytuacją na rynku kauczukowym, by wiedzieć, że chodzi o solidarność w niesprzedawaniu akcyj kauczukowych.
Prawdopodobnie Brighton i oni tu wszyscy mają swoje kapitały zaangażowane w tych akcjach i gdyby Willis rzucił na giełdę swoje, powstałaby panika, a kursy spadłyby na łeb na szyję. Spodziewano się jednak widocznie jakiegoś ratunku, gdyż dotychczas dotrzymywano solidarności, a z miny Willisa można było wnioskować, że i on też jest przekonany.
W trakcie obiadu wzywano Willisa do telefonu dwa razy i podano mu jakąś bardzo długą depeszę. Wiadomości nie musiały być jednak przykre, gdyż na tak żywej twarzy, jak jego, niezadowolenie odbiłoby się napewno. W każdym razie ostatni telefon sprawił to, że Amerykanin odjechał jeszcze przed zakończeniem obiadu, hałaśliwie przepraszając jedną z pań, którą przez pomyłkę wziął za panią domu.
Czarną kawę podano na tarasie. Brighton zbliżył