Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co się stało? — zapytał Krzysztof, zatrzymując jednego z woźnych.
— Pan naczelny dyrektor przyjechał, panie dyrektorze!
Krzysztofowi krew uderzyła do głowy. Poprostu stracił przytomność. Nie spostrzegł zdumienia woźnego, nie słyszał nawet własnego głosu. Wiedział tylko, że krzyknął i że się zatoczył. W następnej sekundzie wpadł do gabinetu. Nie mógł złapać oddechu: przy biurku stał Paweł, wysoki, silny, uśmiechnięty. Z jego postaci, spojrzenia, z rysów twarzy zdawało się płynąć coś uspokajającego, pewnego, bezpiecznego.
I nagle Krzysztof poczuł, że jest bezsilny, że nie wie, co ma zrobić. Jakżeby pragnął rzucić się Pawłowi na szyję, znaleźć się pod osłoną jego mocnych rąk, przestać być sobą, po prostu odetchnąć z ulgą, powierzyć mu wszystkie swoje rozpacze, swój los, swoje życie, wszystko... Lecz stał wciąż nieruchomy pod ścianą, a kolana tak mu drżały, że nie mógł zrobić ani jednego kroku.
Paweł podszedł pierwszy i wyciągnął rękę. Krzysztof był zbyt nieprzytomny, zbyt wzruszony, by spostrzec wzruszenie Pawła. Czuł swoją rękę w jego szerokiej dłoni ukrytą, niemal zagubioną.
— Przyjechałeś... — powtarzał — przyjechałeś...
— Nie mogłem wcześniej. Depesza dopędziła mnie w drodze. Miałeś pewno dużo kłopotu z pogrzebem. Jakże się miewa stryjenka?
— Jak to dobrze, że przyjechałeś — powiedział Krzysztof, patrząc mu wciąż w oczy.
Nie myślał teraz, że przyjazd Pawła może mu dopomóc do rozwikłania wielu trudności. Poprostu sama jego obecność sprawiała tak wielką radość, że na jakiekolwiek myśli nie było czasu, nie było miejsca. Paweł był w grubem szarem podróżnem ubraniu. Widocznie wprost z dworca przyjechał do fabryki. Nic się nie zmienił, tylko w jego uśmiechu było jakby wię-