no. Był to przecie wobec tych wszystkich burżujów zagranicznych swój burżuj i to nie byle jaki. Pewno że nie dla dobra kraju, ani dla dobra robotnika, tylko dla własnego interesu założył tę fabrykę i przyczynił się do ruszenia tylu oddawna zamkniętych warsztatów w całem państwie, a jednak w tym oto człowieku wszyscy wielką pokładali nadzieję, wszyscy wierzyli, że dzięki niemu przyszły pomyślniejsze czasy, że jeszcze on pokaże, co umie, a może i niejednego zagranicznego kapitalistę zakasuje.
Stali i patrzyli. Niejeden możeby nawet i pomachał przejeżdżającemu czapką, niejeden może krzyknąłby „niech żyje Dalcz“, lecz jakoś nie wypadało manifestować swojej sympatji do klasowego wroga.
I Paweł dostrzegł ten nastrój. Miał twarz uśmiechniętą, pogodną, wesołą. Musiał mieć taką. Oto zaczyna się najgrubsza partja pokera. Karty były rozdane, a stawka uwielokrotniona. Czyż nie wszystko jedno, jakie ma karty w ręku? Dość nań spojrzeć, by nabrać pewności, że tak wygląda człowiek wygrywający.
Na placu przed fabryką było już kilkanaście osób gości. Witał się ze wszystkimi swobodnie.
— Piękny mamy dziś dzień, panowie.
W kantorze zastał inżyniera Ottmana. Chemik w starym i źle skrojonym fraku wyglądał jeszcze bardziej nieporadnie niż zwykle. Wypieki na jego twarzy zdawały się płonąć. Miał przytem minę gniewną i zaciętą. Paweł udał, że tego nie spostrzega. Zapytał szorstko:
— Przygotował się pan?
— Tak, panie dyrektorze, ale ja tego ani wygłoszę, ani podpiszę.
Głos jego wibrował podnieceniem. Paweł stanął tuż przed nim i wbijając wzrok w jego oczy, powiedział:
— Owszem, panie Ottman, zrobi pan i jedno i drugie.
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.