ku miał kilka skaz. Wyjęła powiększające szkło i przyjrzała się lepiej.
Skazy nie były skazami, lecz najwyraźniejszemi zadrapaniami zewnętrznemi. Nie, niepodobna, by była to imitacja, Paweł nie nosiłby tego. A jednak zadrapania na brylancie można zrobić tylko innym brylantem i to mocno naciskając. Wyszukała jeszcze silniejszą lupę. Przez nią dostrzegła jeszcze więcej uszkodzeń. W dodatku wewnątrz kamienia były jakieś pyłki ciemniejsze i kręte smugi.
Opanowało ją zdumienie. Postanowiła sprawdzić swoje podejrzenia i zaraz nazajutrz wracając z fabryki wstąpiła do jubilera na Marszałkowskiej. Położyła pierścionek na ladzie i zapytała:
— Chcą mi to sprzedać. Chciałbym wiedzieć, ile za to można dać, ile ten pierścionek jest wart?
Jubiler, gruby flegmatyczny żyd, rzucił okiem na pierścionek, na eleganckie futro klijenta, na auto stojące przed sklepem i rzucił pierścionek na wagę:
— Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt złotych — wzruszył ramionami.
— A kamień?
— Jaki kamień? — zdziwił się jubiler.
— No, brylant.
Twarz kupca rozciągnęła się wpoprzek w pobłażliwym uśmiechu:
— Szanowny pan widać ma do czynienia z łobuzem. Niech szanowny pan tego ptaszka, co chce zwykłe szkło za brylanty sprzedawać, do komisarjatu zaprowadzi.
— Więc to jest szkło? Z całą pewnością szkło?
— Głowę mogę dać za to, co tam głowę, cały swój majątek!
— Dziękuję panu. Dowidzenia.
Pomimo kategorycznej oceny jubilera postanowiła wstąpić jeszcze do drugiego. Tu otrzymała potwierdzenie i w dodatku objaśnienie, że oprawa jest tylko naśladownictwem autentyku.
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.