Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

ficznie zapowiedział, bym nie wychodził z „Optimy“ przed południem. Czekałem cały dzień. Dziś sam zatelefonowałem. W hotelu jest tylko sekretarz i nic nie wie. Kolbuszewski zatelegrafował do Londynu i hotel odpowiedział, że miał przybyć, ale nie przybył. Sprawdzono, że widziano go ostatni raz na paryskiem lotnisku, ale nie odleciał żadnym samolotem, w spisie pasażerów niema go.
Odetchnęła z ulgą. Spodziewała się czegoś znacznie gorszego.
— No — odpowiedziała — nie miał przecie obowiązku nikomu się opowiadać. Może istotnie miał jechać samolotem do Londynu, lecz coś go zmusiło do zmiany planów.
Blumkiewicz gorliwie przytaknął:
— Oczywiście. Ja też nie wierzę, żeby te dwa dni nieobecności miały zaraz świadczyć o czemś nadzwyczajnem. Dzięki Bogu, pan Paweł zupełnie zdrowy, a żeby tam jakieś niepowodzenie w operacjach giełdowych miało każdego przyprawiać o samobójstwo...
— Co? — zerwała się bardziej oburzona niż przerażona — co za brednie! Skąd pan wziął to przypuszczenie?!
— Ależ to nie ja, jak Boga kocham, panie Krzysztofie, że nie ja! Ja na moment w to nie wierzę. To londyński agent pana Pawła tak się przestraszył.
— No, ale na czemś musiał opierać te swoje niedorzeczne obawy?
Blumkiewicz rozłożył ręce. Z wyrazu jego twarzy można było wnioskować, że wie znacznie więcej niż chciałby powiedzieć. Wreszcie zapytał jakby mimochodem:
— Czy pan zwrócił uwagę na akcje kauczukowe?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Ale pan wie, panie Krzysztofie, że pan Paweł kupował ich trochę... Może nawet dużo?
Nic o tem nie wiedziała, lecz znowu skinęła głową.
— Otóż pan Paweł mógł się w tem przerachować.