nej wielkości w grubem popielatem ubraniu z papierosem w ustach i z pliką papierów w ręku uosabiała siłę, spokój i pewność siebie.
Po marmurowych schodach wchodziło się na pierwsze piętro, gdzie były gabinety dyrekcji. Kolbuszewski miał właśnie u siebie jakichś interesantów, lecz otrzymawszy kartę wizytową Krzysztofa Dalcza, natychmiast wybiegł na korytarz i przeprowadził ją do sali konferencyjnej. Był wyjątkowo podniecony:
— Nie ośmielałem się pana niepokoić — mówił — ale widząc teraz pana u siebie odetchnąłem z ulgą. Oczywiście ma pan jakieś informacje o naszym prezesie?
— Niestety żadnych. Chodziło mi właśnie o naradzenie się z panem, czy nie należy przedsięwziąć jakichś kroków celem odszukania mego stryjecznego brata.
Kolbuszewski chwycił się za głowę. Widocznie długo opanowywane zdenerwowanie było już ponad jego siły:
— Ja nie wiem, ja głowę tracę, pojęcia nie mam co robić. Prezes zostawił tyle spraw w stadjum najgorszem, wali się na mnie niemal co godzinę jakiś pasztet. Robię co mogę, to znaczy dobrą minę i staram się wszystko przeciągać. Ale to przecie nie może trwać wiecznie! W dodatku mam zatarg z pracownikami. Od dwóch miesięcy nie płacę im pensyj. Lada dzień może wybuchnąć strajk. Właśnie z tem chciałem zwrócić się do pana. Kwota nie tak duża, kilkadziesiąt tysięcy, gdyby pan mógł...
— Niestety, nie rozporządzam teraz gotówką, ale czyż pan nie ma kredytów? Przecie każdy bank chętnie tak niewielką sumą mógłby służyć.
— Gdzieżtam — z desperacją machnął ręką Kolbuszewski — pan prezes wyciągnął wszystko, co się tylko dało wyciągnąć do tego stopnia, że w najmniejszych banczkach brał bodaj po kilkanaście tysięcy.
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.