Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

nemi wyrazami potwierdził głos jej intuicji. Bałaby się, że oboje nie będą umieli ująć tego w słowa, że słowa swoją ubogą precyzją pomniejszą i spospolitują to, co jest tak piękne i niezwykłe.
Słuchała właśnie obszernego wywodu inżyniera Jankowskiego o potrzebie zastosowania nowego typu imadeł w wiertarkach i skonstatowała, że do jej świadomości nie przedostaje się ani jedno zdanie, że nie jest w stanie zmusić swojej uwagi do ześrodkowania się na tak śmiesznej i błahej kwestji, jak wydajność sześciu wiertarek, czy chociażby wszystkich wiertarek, jakie są, były, lub będą istnieć na kuli ziemskiej, na Marsie, Księżycu i wszelkich możliwych planetach.
Ta myśl musiała wywołać mimowolny uśmiech na jej twarzy, gdyż Jankowski przerwał swój wywód i z odcieniem obrazy w głosie zapytał:
— Czy pan dyrektor mnie nie wierzy?... Mogę zaraz przy panu zrobić obliczenie!
— Ależ nie, bynajmniej — zapewniła go — wszystko jest w porządku.
— Bo zdawało mi się — uspokoił się inżynier — że pan dyrektor nie docenia ważności tej sprawy. Już z pobieżnego rachunku widać, że stare imadełka muszą dawać przynajmniej dwadzieścia procent szmelcu, a zastosowanie...
Miała już tego stanowczo dość. Czuła, że w następnej chwili albo zerwie się z miejsca i nawymyśla mu od idjotów, albo wybuchnie śmiechem, że — słowem — obrazi tego dobrego i pożytecznego pracownika, który musiał sobie tygodniami łamać głowę nad zmniejszeniem szmelcu na wiertarkach, dla dobra firmy.
— Zatem dobrze — powiedziała, wyciągając doń rękę — będzie pan łaskaw postąpić według pańskiego projektu. Powie pan panu Millerowi, że w całości akceptuję te imadełka. Dziękuję panu bardzo.
Prędko pochyliła głowę nad papierami, by ukryć uśmiech. Gdy tylko drzwi za Jankowskim się zamknę-