Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

co mówił, wydawało się zadziwiająco przejrzyste. Trafiało wprost do przekonania, prawie nie budziło sprzeciwu ani wątpliwości. Cała jego konstrukcja robiła wrażenie zupełnie nieskomplikowanej, prostej, niemal geometrycznie prawidłowej. A jednak nie mogła połapać się w całości. Czuła się jak przed wielkim gmachem, którego poszczególne fragmenty widzi i zna, nie może jednak ogarnąć całej budowli. Odkąd go znała był taki. Co więcej, zdawała sobie sprawę, że również i inni ludzie, obcując z nim, podobnego doznają wrażenia, inni, więc nie dlatego, że go kocha, nie umie pojąć go całego tak zwyczajnie, jak naprzykład zna Holdera, Blumkiewicza, czy Marychnę. Prowadziło to do prostego wniosku, że różnica tu polega tylko na skali...
— Nad czem tak dumasz? — niespodziewanie zapytał Paweł i jednym ruchem przyciągnął do siebie fotel, na którym siedziała.
— Myślę o tobie — odpowiedziała patrząc mu w oczy.
— I jak myślisz?
— Że tak bardzo nierówne mamy szanse. Jesteś tak duży, że gubię się w tobie i... trochę mnie to przeraża.
— Chyba nie mówisz serjo?
— Najzupełniej. Ty przecie powiedziałeś, że jesteś psychologiem, a chociaż nie dałeś żadnego przymiotnika, należy domyśleć się, że jest tam miejsce na superlatyw. To daje ci wielką przewagę, a ja ją czuję. Patrzysz na mnie i nie ujdzie twej spostrzegawczości ani jeden mój ruch wewnętrzny. Poprostu nie mogę mieć przed tobą tajemnic. Podczas gdy ty cały jesteś dla mnie tajemnicą.
— Przeceniasz moje zdolności, moja droga — wziął jej rękę, ukrył ją w swoich dłoniach — miałem w życiu jeden wypadek, który zupełnie zdyskwalifikował mnie jako znawcę psychologji ludzkiej.
— No, jeden o niczem nie świadczy.