Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

pomocy żelaznego łomu, ale tem niemniej przekonywująco.
— Jak możesz, Pawle!
— Ja nie żartuję. Opatrzność różne środki wybiera i nieznane są jej drogi. Dziwi też mnie nie to, lecz fakt, że nie mogłaś wcześniej zdobyć się na decyzję postawienia sprawy poprostu. Wówczas o krok byłem od popełnienia głupstwa, jedynego bodaj w mojem życiu głupstwa, jakiego nie umiałbym sobie nigdy wybaczyć.
— O czem mówisz?
Zamiast odpowiedzi podniósł ją, posadził na kolanach i mocno przytulił.
— Jakie głupstwo chciałeś zrobić — zapytała po chwili.
— Nie powiem ci — odpowiedział stanowczo — niech ci wystarczy to, że szczęśliwy dziś jestem z tego powodu, że do owego głupstwa nie doszło, moja ty... moja najdroższa.
Czuła, że blednie. Wprawdzie słowa te wypowiedział tym samym szorstkim tonem, ale brzmiał w nich jakiś nieuchwytny ciepły dźwięk. Odsunęła się od jego twarzy i spojrzała szeroko otwartemi źrenicami:
— Pawle... Pawle!...
Jego szare oczy patrzyły na nią z pogodą i dobrocią.
— Pawle, czy ty wiesz, coś powiedział?!... To przecież niemożliwe!?
— I ja tak myślałem kiedyś. Cóż na to poradzę, że teraz myślę inaczej, że wiem, że nie mogę nie wiedzieć, czem jesteś dla mnie.
Mówił bardzo spokojnie i bardzo powoli. Umilkł, a ona jeszcze nie rozumiała, co się z nią dzieje. Coś ścisnęło ją za krtań, w oczach zakręciły się łzy i wybuchnęła płaczem.
— Pawle, mój jedyny, jaki ty jesteś dobry, jaki dobry dla mnie — powtarzała wśród łkania — czem ja zasłużyłam na ciebie, Pawle... kochany...