Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

szawie nikogo, kto będzie panią opłakiwał? Narzeczonego, kochanka?
Zdetonowała się. Paweł nigdy ani jednem słowem nie upoważniał swego personelu do wszczynania rozmów.
— Nie, panie prezesie — zaczerwieniła się.
— Nie?... To dziwne.
Widział, że chciała coś powiedzieć, lecz nie ma odwagi.
— Dziwne, bo pani jest młoda i ładna... Hm... bardzo ładna — dodał z tonem odkrycia.
Istotnie dotychczas tego nie spostrzegał. Nie miał zwyczaju przyglądać się ludziom pod innym kątem widzenia niż wyrobienia sobie opinji o inteligencji, etyce i psychice osobnika, z którym miał jakikolwiek interes.
— Pan prezes zbyt łaskaw — zarumieniła się jeszcze bardziej.
— Poprostu konstatuję fakt... No, niechże pani powie, czy mnie nie wolno tego zauważyć?
— Owszem — zdobyła się na odwagę — tylko pana prezesa to zupełnie nie interesuje...
— Tak pani myśli?
— O, — dodała pośpiesznie — ja nie o sobie... Ale pan prezes wogóle na kobiety nie zwraca uwagi.
Roześmiał się:
— Moja droga pani, a kiedyż ja mam czas na to!
— Każdy ma na to czas, na co chce mieć — odpowiedziała sentencjonalnie.
Spojrzał na zegarek i powiedziawszy jeszcze kilka zdawkowych zdań wyprawił ją spać. Sam zasnąć nie mógł.
Najpierw rozmyślał o tej zabawnej stenotypistce. Gdy dyktował, miał zwyczaj patrzyć na ołówek stenografującej, a ona miała ręce prawie takie, jak Krystyna...
Prawie takie...
A jednak o tamtych, prawdziwych, zapomnieć nie