— Krzysiu — zażartował — podźwigniesz się, jeżeli chcesz zaspokoić mój głód. Nie, chodźmy do jadalni. I tak wszyscy śpią, nikt nam nie będzie przeszkadzać.
Jadł z wilczym apetytem, pochłaniając istotnie niebywałe ilości.
— Jesteś bardzo mizerny — mówiła Krystyna.
— Możliwe.
— Nigdy cię jeszcze takim nie widziałam. Pod oczyma masz poprostu sińce.
— Sińce?... Hm... Tylko sińce?... Widzisz, a Willis zwarjował!...
Zakryła oczy dłonią i nic nie odpowiedziała. Odezwanie się jego oczywiście było szorstkie i przykre. Za jej ciepło i dobroć płaci jej w ten sposób. Chciał zatrzeć wrażenie ironji, która ją dotknęła i zaczął mówić.
Mówił o Willisie. Właściwie Willis już dawno powinien był palnąć sobie w łeb. Trzeba takiego optymisty, jak on, by tak długo wierzyć w możność ratunku. Przed trzema miesiącami był już nędzarzem, nędzarzem dysponującym jeszcze miljonami, błyszczącym pełnem światłem, ale już kwalifikującym się do kryminału. Jest to tak, jak z bardzo odległemi gwiazdami: gwiazda gaśnie, a ludzie wciąż widzą, że istnieje. W ten sam sposób powstają wielkie fortuny. Gdy się zjawiają jeszcze nikt o tem nie wie, gdy nikną, życie ich pozorne wydaje się znacznie dłuższe od istotnego.
Paweł umilkł. Wiedział, że na usta Krystyny ciśnie się pytanie: — czy mówisz też o sobie?... Wiedział, że musi jej powiedzieć o swojej klęsce, lecz wprost nie mógł zdobyć się na postawienie kwestji jasno, tak przeraźliwie jasno.
— Możebyś teraz zasnął? — dotknęła jego ręki, a w jej głosie brzmiało współczucie.
— Nie — potrząsnął głową — ale z przyjemnością położę się. Jednak jestem fizycznie bardzo zmęczony.
Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.