z pobieżnych oględzin pokoju można było wywnioskować, że samobójczy strzał nastąpił wczoraj wieczorem. Na bocznym stoliku stała nietknięta kolacja, a na biurku leżał niezaklejony list pisany po polsku, a adresowany do matki denata. Potrawy zakrzepły gruntownie, atrament już zdążył sczernieć. Zresztą i data na liście mówiła za siebie.
Lekarzowi nie pozostawało nic innego, jak stwierdzić zgon Pawła Dalcza i spisać o tem urzędowy akt, na którym podpisali się świadkowie znający denata, jego osobisty sekretarz, portjer, dyrektor hotelu i kilka osób służby.
— Taki człowiek — kiwał głową, wychodząc z pokoju komisarz policji — taki człowiek i kryzys go zabił.
— To jasne — przytaknął sędzia śledczy.
Clervaux jest to małe miasteczko przy bocznej jednotorowej linji, łączącej Verviers ze stolicą księstewka Luksemburgiem. Pociągi pośpieszne nie zatrzymują się w Clervaux nigdy, a pocztę wyrzuca się z nich w zielonych brezentowych workach do specjalnego, drucianego kosza, umieszczonego na słupie. Poczta z Paryża i wogóle z Południa przychodzi luksemburskim pociągiem o dziesiątej rano, poczta zaś z Belgji o ósmej z minutami wieczorem. Odkąd z wiosną zaczyna się robić ciepło, szef urzędu pocztowego miasta Clervaux osobiście wysiaduje na peronie w oczekiwaniu pośpiesznych i albo rozmawia z żoną kierownika stacji, panią Woulffi, albo zadowala się towarzystwem jej kota, drzemiącego obok na ławce z podwiniętemi łapami i z jednem półotwartem okiem. Kot jest żółty, a gdy tak leży nieruchomo, dziwnie przypomina panu pocztmistrzowi pieczonego królika, którego na każdą niedzielę z takiem znaw-