Strona:Bracia Grimm - Baśnie (Niewiadomska).djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

ła się jedna ze ścian komnaty i powoli wchodzić zaczęły szkielety wlokąc za sobą ciężkie, żelazne kajdany. Jęczeli przy tym przeklinając tych, którzy za życia pozbawili ich wolności i pozwolili umrzeć z pragnieniem zemsty i nienawiści w sercu. Na to odpowiedział im śmiech dziki, złowrogi, a jednocześnie blask czerwony zajaśniał w sali: to w zastawionych na stole pucharach palił się podany napój.
Szkielety rzuciły się chciwie do płomiennych dzbanów, lecz gdy je podniosły do ust, nagle zadrżały ściany, rozpadły się na szczątki świecące naczynia i śmierć koścista z kosą stanęła na progu.
— Za wcześnie! — rzekła. — Jak śmiecie sięgać po puchar umarłych, gdy oczy żyjące patrzą na was.
To mówiąc wskazała Orlika.
Szkielety z dzikim wyciem rzuciły się ku niemu, lecz jeden mały, garbaty, bez ręki, zatrzymał się przed śmiercią i zapytał:
— Czym oddamy go w moc twą, pani nasza i królowo?
— Niech mnie wezwie na pomoc.